środa, 27 marca 2013

Czego (nie) potrzebuje polski oburzony?


http://sld.org.pl/aktualnosci/5257-czego_nie_potrzebuje_polski_oburzony.html

To nie prawda, że w Polsce nie ma Oburzonych. Są, lecz brak im politycznej reprezentacji.
Hasła pewnych środowisk, które widziałyby siebie w tej roli, dowodzą jednak, że brak im elementarnej kompetencji. Stawianie sztandaru z hasłem wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych przed ludźmi, którzy czują się wypchnięci ze społeczeństwa, zakrawa na największy szwindel ostatnich lat. Można by sądzić, że ten plan powstał na biurkach doradców premiera, bo jedynym skutkiem realizacji tego postulatu byłoby umocnienie pozycji Platformy Obywatelskiej.

W warunkach głębokiego upartyjnienia polskiej sceny politycznej pomysł JOW należy uznać za głęboko niesłuszny. Ordynacja ta obowiązuje obecnie w wyborach do Senatu, gdzie PO uzyskała reprezentację na poziomie 67 proc. (63 senatorów to kandydaci partii rządzącej, 4 kandydowało z komitetów niezależnych, lecz cieszyli się poparciem ugrupowania Tuska), przy 31 dla PiS  i 2 dla PSL. Przeniesienie tego rezultatu na grunt wyników sejmowych groziłoby wypaczeniem całego systemu, a mit odpartyjnienia parlamentu zburzony został porażką Unii Prezydentów – Obywateli do Senatu, którzy mimo mocnego oparcia, zdołali uzyskać tylko jednego reprezentanta w izbie wyższej.

Wprowadzenie systemu JOW prowadziłoby w polskich warunkach z gwarantowaną przez Art. 96. Konstytucją RP zasadą proporcjonalności, co w praktyce oznacza brak reprezentacji dużej części społeczeństwa w parlamencie. Małe i średnie partie zostałyby wykluczone z podziału mandatów, a obecna polaryzacja pomiędzy PO i PiS – jeszcze mocniej utwardzona. Dobrą ilustracją jest tu przykład Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązujące okręgi jednomandatowe doprowadziły do sytuacji, w której Liberalni Demokraci, pomimo 23 proc. poparcia w wyborach z 2010, mają reprezentację parlamentarną na poziomie 8 proc. wszystkich deputowanych.

W systemie proponowanym przez Kukiza i Dudę zwycięzca bierze wszystko. W praktyce oznacza to, że głosy oddane na kandydata, który nie wygrał wyborów w danym okręgu, są głosami straconymi. W ten sposób najbardziej liczna grupa wyborców – która rzadko kiedy osiąga próg większości bezwzględnej – dyktuje pozostałym przedstawicielstwo parlamentarne danego obszaru.

Jest to tym bardziej niepokojące, że w Polsce istnieją wyraźne korelacje pomiędzy preferencjami politycznymi a miejscem zamieszkania. Wystarczy wejść na strony Państwowej Komisji Wyborczej by wiedzieć, że tzw. „ściana wschodnia” jest bastionem PiS, a Polska północna, zachodnia i centralna to domena PO. Wprowadzenie JOW nie tylko zacieśni klincz między Tuskiem i Kaczyńskim, a także doprowadzi do sytuacji, w której, przykładowo, lewicowy wyborca z tradycyjnie konserwatywnego Krakowa nigdy nie będzie miał swojego reprezentanta w parlamencie.

Tym bardziej, że polskie partie polityczne słyną z podporządkowywania prawa swoim interesom. Po wprowadzeniu JOW niemal na pewno rozpowszechniłoby się zjawisko tzw. gerrymanderingu, czyli manipulowania granicami okręgów wyborczych w taki sposób, by kandydat danej partii uzyskał w nim możliwie jak najlepszy wynik.

„Solidarność”, niosąca za sobą piękną tradycję i ogromne zasługi w budowaniu demokracji, dziś opiewa inicjatywy betonujące scenę polityczną. Związek chce zaistnieć w przestrzeni publicznej poprzez rozpoczęcie debaty o jakości naszego ustroju. To szczytne założenie sprowadza się jednak do szkodliwego pomysłu. Nie rozumiem dlaczego dokonuje się tego na kanwie ruchu oburzonych. Hasło JOW ma służyć wyłącznie umocnieniu pozycji Piotra Dudy, który na tym populistycznym postulacie chce zbudować kapitał polityczny. W przyszłości wykorzysta go do uwiarygodnienia transakcji, dzięki której uzyskałby wysokie miejsce na listach wyborczych, lub – w najlepszym wypadku – będzie mógł podżyrować partiom za miejsca dla swoich zauszników. Zamiast działać w interesie najsłabszych grup społecznych, sięga się po argument, który doprowadzi do całkowitego wykluczenia z życia politycznego. To ewidentna manipulacja, a Duda i Kukiz zachowują się tak, jakby byli najlepszymi kumplami Igora Ostachowicza z Kancelarii Premiera.

Paradoksalnie wydaje się, że lepiej szkodliwość tego pomysłu rozumie Prawo i Sprawiedliwość, które jest przeciwne JOW-om. Kaczyński nie musi się odwoływać do tak nieracjonalnego – z punktu widzenia polskiego oburzonego – hasła, ponieważ i tak jest swoistym depozytariuszem polskiej antyestablishmentowości. PiS – głosząc tezy o zamachu smoleńskim, mówiąc o tym, że Polską rządzi mityczny „układ”, powołując się na istotną wiedzę, która nie może zostać ujawniona – delegitymizuje obecną władzę. Lider tej partii zbiera żniwa oburzonych, i w ten sposób buduje wierny sobie, drugi obieg: własną prasę, think-tanki, środowiska akademickie.

Ze strony prezesa PiS jest to cyniczna gra. Oburzonych traktuje instrumentalnie, wyłącznie jako mięso armatnie w walce o zniszczenie Tuska. Nie chodzi mu przecież o prawa osób znajdujących się na marginesie życia społecznego. Nie jest też przeciwnikiem wprowadzenia ordynacji opartej o JOW dlatego, że uważa ją za niesłuszna, ale dlatego, że godzi ona w jego interesy jako szefa partii. W 2006 roku, gdy JOW-y popierane były jeszcze przez Platformę Obywatelską, bracia Kaczyńscy chcieli „przehandlować” wprowadzenie systemu niemieckiego (w którym połowa posłów wybieranych jest w wyborach proporcjonalnych, a połowa w JOW) w zamian za poparcie PO dla uchwały o samorozwiązaniu Sejmu. Nie doszło do tego tylko z powodu zawiązania koalicji z Samoobroną RP i Ligą Polskich Rodzin.

Powrót Kaczyńskiego do władzy nie przyniósłby nic nowego, ponieważ rządy PiS z lat 2005-2007 pokazały już neoliberalne oblicze tej partii. Skrajnie liberalny dogmatyzm ówczesnej minister finansów, Zyty Gilowskiej, doprowadził do pogłębienia się rozwarstwienia społecznego w sytuacji, w której władze – przy dobrej koniunkturze – dysponowały dostatecznie dużymi środkami, by działać na rzecz spójności społecznej. Postąpiono jednak dokładnie odwrotnie: obniżono podatki dla najbogatszych, zlikwidowano trzecią stawkę w podatku PIT, wprowadzając de facto podatek liniowy (w ubiegłym roku tylko 2 proc. podatników weszło w drugi próg podatkowy), obniżono składkę rentową, w skutek czego uszczuplono budżet o kilkanaście miliardów złotych. Narracja uprawiana przez gospodarczych żołnierzy Kaczyńskiego – np. posła Wiplera – jest dla Polaków równie groźna, co technokratyczny rząd Tuska. W tym kontekście największą zaletą obecnego premiera jest Jarosław Kaczyński, a różnice między partiami obu panów są różnicami czysto estetycznymi.

JOW-y nie są receptą dla odrzuconych przez system. Bardziej niż umacniania obecnych antagonizmów miedzy liderami dwóch, skłóconych partii prawicy potrzebują oni rzeczywistego działania: podniesienia płacy minimalnej, oskładkowania umów śmieciowych, walki z bezrobociem i bezdomnością, zwiększenia dostępności do edukacji i służby zdrowia, w tym celu nie wykluczając wprowadzenia nowych obciążeń fiskalnych, które ograniczone byłyby jednak do najgłębszych kieszeni (podatek bankowy, powrót do zlikwidowanej przez PiS trzeciej stawki w PIT). Każdy, kto ma na względzie interes wykluczonych, powinien dziś występować przeciwko temu, że Platforma Obywatelska wprowadziła odpłatność za drugi kierunek studiów, że minister Radziszewska mówi o wprowadzeniu płatności w służbie zdrowia, że wzrasta bezrobocie. W tych tematach niewiele się jednak dzieje, bo są to hasła zarezerwowane dla lewicowego zestawu poglądów. W istocie rzeczy „Solidarność” jest ruchem wyrażającym prawicową wrażliwość, co tylko potwierdza tezę o nadreprezentacji prawicy w polskim dyskursie politycznym. W końcu 364 na 460 posłów wybranych w ostatnich wyborach uzyskało mandat z komitetów prawicowych – PO i PiS. Im dłużej ta polaryzacja będzie trwała, tym gorzej dla Polski.

Ogromną krzywdą dla Polski jest to, że ruch antysytemowy zawłaszczany jest dziś przez ludzi, którzy – nie dość, że nie znają problemów najsłabszych i najbardziej wymagających pomocy grup społecznych w Polsce – to jeszcze wydają się nie zdawać sobie sprawy ze szkodliwych skutków haseł, które głoszą. W ten sposób katalizują społeczne oburzenie w sposób najbardziej korzystny dla Donalda Tuska.

Aleks Polak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz