Z Włodzimierzem Czarzastym, szefem
mazowieckiego SLD, rozmawia Agata Czarnacka.
AC: Jesteś autorem hasła “Książka zamiast
marihuany”. Hasło z jednej strony niesłychanie nośne, ciekawe, dobrze wprowadza
diagnozę dość dziwnej sytuacji w naszym kraju. Coraz powszechniej interesujemy
się “wolnymi konopiami”, a zapominamy o rozwijaniu czytelnictwa, mimo że statystyki
są druzgoczące. Z drugiej jednak strony, to hasło zostało przez niektórych
uznane za zbyt polityczne. Kasia Malinowska-Sempruch na łamach “Krytyki
Politycznej” radykalnie opowiedziała się przeciwko takiemu stawianiu sprawy,
uznając to za cios w politykę narkotykową prowadzoną na lewej stronie.
WC: Nie podsumowałem tym hasłem polityki
narkotykowej. Nie mam nic ani do polityki narkotykowej, ani do tego, co robi
Kasia Malinowska-Sempruch oraz wiele innych osób, które zwracają uwagę, że
trzeba zrobić porządek z marihuaną. Po prostu twierdzę, że książka jest
ważniejsza od marihuany. Marzy mi się taki kraj, w którym premier polskiego
rządu będzie mówił nie tylko to, że jest fajnie, bo są Orliki, i namawiał
młodzież nie tylko do grania w piłkę nożną. Ja – gdybym był premierem naszego
kraju – namawiałbym do czytania książek. Hasło “książka jest ważniejsza od
narkotyków” jest po prostu mądrym hasłem.
Naprawdę w to wierzę. Uważam też, że w
czasach kryzysu ważniejsze jest dla matki, żeby dać dziecku bułkę niż marihuanę.
Nie zabraniam nikomu głosić, że
marihuana jest ważna, ale niech ci sami ludzie dadzą mi prawo mówić, że dla
mnie książka jest ważniejsza.
AC: Myślisz, że to trafi do Donalda
Tuska, Bogdana Zdrojewskiego, minister Kudryckiej?
WC: Nie wiem czy trafi. Właściwie nie
mam aż takich ambicji. Moje ambicje na razie sprowadzają się do tego, żeby
Sojusz Lewicy Demokratycznej zajął się rzeczami potrzebnymi zwykłym ludziom.
Żeby nigdy nie było tak, jak powiedział Sierakowski w ostatnim wywiadzie do
“Gazety Wyborczej”, nota bene bardzo ciekawym, że gdyby się zlikwidowało
centrale wszystkich partii w Polsce, to te partie po prostu by zniknęły, bo
zwyczajnie nie są ludziom potrzebne.
A ja chciałbym tworzyć taką partię,
która w powiatach i gminach byłaby potrzebna. Nie taką, w której siedzibach
odbywają się raz w miesiącu albo raz na na dwa miesiące zebrania, ale taką,
żeby, na przykład, w każdy pierwszy piątek miesiąca do siedzib SLD przychodzili
ludzie na akcję “Uwolnić książkę”. Jeśli mają zbędne przeczytane książki – to
niech mają okazję się nimi wymieniać. Na to potrzeba czterech godzin raz w
miesiącu, w każdy pierwszy piątek...
Jeżeli mnie zaatakuje Kościół, że w
pierwszy piątek miesiąca trzeba chodzić do spowiedzi - bo jest takie zalecenie
– powiem, że nie walczę z nim. Niech ludzie wierzący chodzą i się spowiadają w
pierwszy piątek miesiąca.
AC: A po drodze wpadną do siedziby SLD i
wymienią sobie książki...
WC: Chciałbym również, żeby w tych
siedzibach prowadzono porady prawne, podstawowe pogadanki medyczne,
chciałbym żeby partia skupiała wokół siebie społeczność – tak jak PPS przed II
wojną światową... Żeby była, po prostu, potrzebna ludziom.
AC: Chcesz, żeby partia przejmowała
zadania państwa, takie jak prowadzenie bibliotek czy gabinetów lekarskich?
WC: To nie jest kwestia bibliotek i
gabinetów lekarskich. Chciałbym, żeby partia zaczęła realizować w praktyce
hasło społeczeństwa obywatelskiego: społeczeństwa aktywnego, społeczeństwa,
które rozwiązuje swoje problemy, kiedy państwo nie daje rady, społeczeństwa,
które będzie aktywizowało to państwo do pracy, społeczeństwa opartego na
organizacjach pozarządowych. Żeby partie współpracowały z tymi stowarzyszeniami,
które będą chciały z nimi współpracować. Żeby ludzie byli coraz bardziej
aktywni, żeby brali swoje sprawy w swoje ręce.
Czy to jest marzenie partii lewicowej?
Realizacja koncepcji społeczeństwa obywatelskiego? Jest. Jak można nie namawiać
ludzi do aktywności?
AC: Do robienia czegoś razem...
WC: Czytałem taką książkę Bohumila
Hrabala “Miasteczko, w którym czas się zatrzymał”. Opowiada w niej jak przez II
wojną światową, kiedy nie było realnego komunizmu czy realnego socjalizmu,
ludzie się spotykali i organizowali się w różne związki sportowe, kółka
kulturalne, prowadzili aktywne życie. Później przyszedł komunizm i wszystko to
zmonopolizował, a w rezultacie wygasił.
A mi się marzy taka partia, która będzie
namawiała do tworzenia spółdzielni, żeby ludzie pamiętali, że nie jest tylko
jedna forma własności w kapitalizmie, czyli własność prywatna, że jest też
własność państwowa i własność spółdzielcza. A skoro jest możliwa własność
spółdzielcza, to można zakładać spółdzielnie, bo to ma sens. I niech te
spółdzielnie budują mieszkania tam, gdzie państwo nie daje rady.
Chciałbym, żeby SLD był potrzebny
obywatelom, nawet jak się zlikwiduje centralę – do czego zresztą nie namawiam.
Ale nawet w takiej sytuacji partia musi dalej żyć i być potrzebna w terenie, bo
rozwiązuje różne problemy lokalnych społeczności.
Przecież to jest marzenie każdego
działacza partyjnego! Ja zaczynam to robić, na przykład, poprzez wprowadzenie
mody na książkę. Czy to źle, żeby SLD kojarzył się z książką?
AC: Zupełnie nie.
WC: Jeszcze rok czy dwa lata temu był
problem z tożsamością poszczególnych partii. Mówiliśmy, że jeśli chodzi o PiS –
to na myśl przychodzi szaleństwo smoleńskie. Jeżeli chodzi o Ruch Palikota –
szaleństwo kościelne i marihuana. SLD ma kilka takich punktów odniesienia:
naszym punktem odniesienia jest walka o podniesienie najniższej pensji,
zmniejszanie różnicy dochodowej, wiek emerytalny...
Czy jeżeli następnym punktem odniesienia
będzie to, że mówimy ludziom “czytajcie książki, bo to rozwija”, bo to tworzy w
głowach baśnie, to naprawdę będzie takie złe? Tak, takie baśnie można również
stworzyć sobie, paląc marihuanę, ale ja bym jednak wolał, żeby młodzi ludzie
tworzyli sobie baśnie i światy w głowach – czytając książki.